„Miejsca – Fotografie”, Ewa Andrzejewska, Wojciech Zawadzki

WASZE AMERYKI

Wykład prof. Marka Szyryka. Seminarium „PAMIĘĆ I FOTOGRAFIA” poświęcone Ewie Andrzejewskiej i Wojciechowi Zawadzkiemu.

Jelenia Góra 13 października 2019 r.

Ewa Andrzejewska i Wojciech Zawadzki. Nieczęsto się zdarza wspólne życie dwójki fotografów. Dojrzałych artystów, z określonymi, opracowanymi koncepcjami. Z obopólną fascynacją fotografią, klasycznym podejściem do naświetlania i wykonywania odbitek. Ze wspólną ciemnią w domu. Splecione razem: życie, małżeństwo i wiele inicjatyw fotograficznych stworzyło niezwykłą, uzupełniającą się wspólną i osobną historię. Byli razem, ale każde z nich, co jest niezwykłe, tworzyło odrębną, różną i osobistą fotografię.
Wojciech Zawadzki urodził się we Wrocławiu. Od dzieciństwa wykazywał zainteresowanie fotografią, a mimo to, że jego ojciec był członkiem Lwowskiego Towarzystwa Fotograficznego, fotografii uczył się sam metodą prób i błędów. Podczas studiów geograficznych na Uniwersytecie Wrocławskim otrzymał część likwidowanych zbiorów z lokalnej biblioteki zawierających roczniki miesięcznika Fotografia. To zaczęło budować jego fotograficzną świadomość a także było źródłem informacji o wystawach, artystach i wskazówkach technologicznych. Kolejnym krokiem na fotograficznej drodze była praca w laboratorium fotochemicznym Instytutu Automatyki Systemów Energetycznych we Wrocławiu, w którym zgłębiał tajniki pracy ciemniowej a także eksperymentował ze światłem fotografując tamtejsze maszyny. Poza miesięcznikiem Fotografia Zawadzki wymieniał szwajcarską Camera jako swoje źródło wizualnej wiedzy. Niewątpliwie na jego twórczość miały wpływ również takie nazwiska poznawane w albumach fotograficznych jak Weston, Adams, Evans, White, Siskind czy Sudek. To od tych twórców wywodzi się obrazowanie rzeczywistości w sposób jak najbardziej obiektywny i realistyczny. Zawadzki w swojej twórczości do końca pozostał wierny założeniom amerykańskiej czystej fotografii (straight photography) z jej szacunkiem dla prawidłowo naświetlonego negatywu oraz niemanipulowanej odbitce fotograficznej. Zawadzki dużym szacunkiem darzył Kryspina Sawicza, który wprowadził do Wrocławskiego Towarzystwa Fotograficznego. Z fotograficznego punktu widzenia Sawicz był ważną postacią, którego wystawa Ontogeneza pokazywana w 1975 r. we wrocławskiej Galerii Foto-Medium-Art wywarła duży wpływ na Zawadzkiego. Również w wywiadzie z Krzysztofem Jureckim wspominał: „Marek Trzeciakowski przedstawił mnie – młodego człowieka, Kryspinowi Sawiczowi, który miał ogromną wówczas świadomość fotografii i to on uchronił mnie od meandrów zaściankowości ówczesnej fotografii polskiej. Miał książki i wiedzę. One pozwoliły mi znaleźć własną drogę”[1]
Studium tatrzańskiej przyrody Sawicza zrealizowane w latach 1972-73 swoją tematyką i formą bliskie było fotografii amerykańskiej grupy F 64. W fotografii pejzażowej nie chodziło tym twórcom o pokazanie pejzażu jako takiego, ale żeby za jego wizualną emanacją docierać do stanów duchowych twórcy.
Kolejnymi ważnymi postaciami na drodze Zawadzkiego byli: Zbigniew Saniewski – filozof artystycznie związany z neoawangardą oraz Jerzy Olek, który prowadząc galerię F – M – A organizował do wielu spotkań, dyskusji i wystaw. Olek w 1978 r. powołał Seminarium F – M – A, gdzie obok prezentacji członków Seminarium zapraszał także innych artystów – jednym z nich był Zawadzki. Zrealizował on dwie wystawy indywidualne w galerii “Foto – Medium – Art”: Przedmiot (1978) oraz Re – media (1979). Ta druga prezentowała zdjęcia sprzętu fotograficznego – aparatów, obiektywów, wkładów do aparatu Polaroid. Wszystkie obiekty przedstawione zostały w jednakowym, równym świetle, na takim samym tle. Aparat znajdował się na wprost przedmiotów a każdy pojedynczy obiekt był fotografowany z różnych stron. Na zdjęciach zmieniało się jego położenie względem aparatu rejestrującego, np. aparat fotograficzny widzimy na wprost, z tyłu, z boku, z obiektywem zwróconym ku górze. Fotografie te są rejestracją środka rejestracji – fotografowanie medium za jego pomocą. Zawadzki nawiązuje tym do koncepcji Marshalla McLuhana, w której The medium is the message (Medium jest przekazem). Fotografia zrealizowana w podobnej koncepcji wizualnej pojawiła się w twórczości Zawadzkiego wiele lat później, na początku 2000 roku, kiedy to zrealizował zestaw fotografii Alicja w krainie czarów. Już bez dookolnej penetracji, na szarym tle, w studyjnym oświetleniu, egzystują martwe natury poukładane z narzędzi chirurgicznych, które grają tu najważniejszą rolę, a także towarzyszą im kamienie, liście, gąbki i inne przedmioty.
Nie sposób nie zauważyć wczesnych prac Zawadzkiego z okresu fotomedialnego, z uczestnictwa w grupie Zespół Roboczy 4+ oraz z początków tzw. fotografii elementarnej. Wspomniany wcześniej Zbigniew Saniewski był animatorem grupy Zespół Roboczy 4+. W krótkim okresie działalności grupa zrealizowała dwie wystawy w galerii “Foto – Medium – Art”: pierwszą w lipcu 1980 roku pod tytułem Światło i drugą Aspekty przestrzeni w 1982. Pierwsza realizacja podejmowała temat charakteru zjawisk świetlnych i światła jako obiektu znajdującego się na zdjęciach. Na tej wystawie Zawadzki pokazał fotografie ukazujące szklaną płytkę, przez którą przenika promień światła. Zaprezentowane na wystawie zdjęcia, w myśl autora, pozbawiają światło funkcji pokazując je jako przedmiot fotografii. Zawadzki zrealizował tę zakładaną koncepcję posługując się szklaną płytą ustawiona pod odpowiednim kątem.
Z tak zwaną fotografią elementarną kontakt Zawadzki miał od samego początku. To na początku lat osiemdziesiątych, we wrześniu 1983 roku, odbył się plener w schronisku “Samotnia” w Karkonoszach. Wzięli w nim udział fotografowie “o kontemplacyjnej postawie i takim stosunku do fotografii”[2] w tym m. in. Zawadzki, Konopka, Lech, Byrczek, Adam Lesisz, Jan Bortkiewicz. Podczas pleneru odbyło się także sympozjum o tematyce górskiej. Efektem pleneru była wystawa pt. “Karkonosze”, która odbyła się we wrześniu 1984 r. w Galerii Sztuki Współczesnej w Jeleniej Górze. W katalogu do wystawy Olek wyjaśnił założenia i koncepcje fotografii elementarnej, która wkrótce została uzupełniona o wystawy fotografów z nurtu fotomedialnego i inscenizacyjnego, co doprowadziło do odejść z kręgu fotografów skupionych wokół galerii F-M-A i rozmycia się założeń elementaryzmu.

Fotografia wykonana w górach jest dużą częścią dorobku fotograficznego Zawadzkiego. Myślę, że górski pejzaż był tym samym czym był dla Edwarda Westona – „czymś więcej”. Weston napisał przy okazji wystawy w Museum of Fine Arts w Huston, że: „zobaczyć przedmiot sam w sobie i ukazać jego strukturę, bezpośrednio, bez mgły impresjonizmu – to jest istotą fotografii”. Zawadzki był autorem kilku cykli: w latach 1975 – 1983 były to Karkonosze, w 1986 – 1987 Dedykując żyjącym i nieżyjącym grafikom, w 2000 – 2005 Miejsce kamienia i pomiędzy1998 – 2006 Moje hieroglify. Wszystkie fotografie górskie wykonane przez Zawadzkiego mają jedną cechę wspólną – nie są fotografiami turystyczno – krajoznawczymi. W jednym z tekstów załączonych do katalogu Biennale Fotografii Górskiej Zawadzki zwraca uwagę, że jest fotografem świadomym swojego medium, a dopiero później osobą, która chodzi po górach i wykorzystuje umiejętność fotografowania do uchwycenia konkretnego tematu. Świadomość możliwości fotografii, zdolności kreowania i własna wrażliwość była dla niego dużo ważniejsza niż chodzenie po górach. Fotografie te charakteryzuje duża głębia ostrości oraz ilość detali. W przypadku każdej fotografii duże znaczenie ma odpowiednio dobrany kadr, który definiuje „czarna ramka” – granica obrazu. Zamyka ona w kadrze dany motyw, jednocześnie wskazując, że obraz został zarejestrowany na materiale odpowiedniego formatu, nie został poddany kadrowaniu w trakcie wykonania odbitki i wskazuje tym samym świadomość wyboru kadru przez autora. Zawadzki fotografował naturę nadając jej nowy kształt i porządkował wybrane fragmenty rzeczywistości według własnej koncepcji. Każdy z motywów fotografował w takich warunkach atmosferycznych, które miały znaczenie w kontekście plastyki obrazu. Wybierał światło rozproszone, które powodowało równomierne i miękkie rozłożenie. Zawadzki z dużą świadomością dokonywał wyboru konkretnego motywu w odpowiednim miejscu i czasie. Wybierał tą a nie inną porę dnia, to a nie inne oświetlenie oraz kadr. Fotografował zawsze z dużą głębią ostrości, niezależnie czy plan był szeroki czy był detalem. Świadczyło to o głęboko przemyślanej koncepcji na swoje fotografie, ponieważ każdy element znajdujący się na fotografii miał swoją rolę i był istotnym elementem składowym budującym obraz. Wszystkie te wymienione cykle „górskie” mają bardzo zbliżony charakter wizualny. Wyjątkiem jest cykl Dedykując żyjącym i nieżyjącym grafikom, w którym zdecydowanie przeważa detal. Wyjaśnia to tytuł projektu: fotografie dedykowane są grafikom, a zaprezentowane na fotografiach detale górskie układają się w często abstrakcyjne kształty. Wybrane fragmenty natury sfotografowane są w sposób zaburzający ich naturalną skalę. Jest to celowe działanie, które pozbawia realności danego obiektu i prowadzi w świat abstrakcyjny. Zawadzki abstrakcję budował z kilku płaszczyzn: układu kamieni, padającego na nie światła, wydobytej faktury, pełnej ostrości obrazu. Taka postawa jest również charakterystyczna do wspominanej już wcześniej tradycji fotografii amerykańskiej z lat trzydziestych XX wieku. Dobieranie planów, motywów, kadru i światła jest nieodzownym i bardzo ważnym etapem pracy. Proste fotografie natury mają uaktywnić u widza sferę emocjonalną i skłonić do refleksji.
Sam wspominał: „Od tego momentu (wystawa Karkonosze 1984) można datować – to mój prywatny pogląd – nową historię fotografii Karkonoszy. Pojawiła się ekipa fotografów, którzy zaczęli zaznaczać swoimi fotografiami pewną inną sytuację. Nie byli ilustratorami gór. Góry stanowiły wyłącznie inspirację. To, że nie pojechali na Kaszuby, na Mazury, czy choćby w Tatry, to przypadek. Ta ekipa zaświadczała o swoim stosunku do fotografii a Karkonosze były pretekstem. Każdy plener jest jedynie prowokacją do powstania obrazu. Fotograf pokazuje przede wszystkim siebie w fotografii. (…) Ten teren z jednej strony dla fotografa obojętny, z drugiej strony był niesłychanie atrakcyjny. Musiał być obojętny, żeby zajmować się fotografią, formą, elementami graficznymi, które funkcjonują na obrazie fotograficznym i nie jest istotne, czy jest to Samotnia czy Smogornia, schronisko pod Śnieżką czy Śnieżka”[3]. Wojciech Zawadzki fotografował w górach 42 lata. Stopniowo coraz mniej, ale na cyklicznych plenerach i wyjazdach w Tatry wciąż „dofotografowywał” poszczególne ujęcia.
Po wielu rozmowach z Zawadzkim na temat fotografii, w tym „górskiej”, najtrafniejsze wydają mi się słowa cytowanego wcześniej Edwarda Westona – „Nie poszukuję ani wyjątkowej gry światła słonecznego, ani nastroju, ani mgły po to, by dać zadowolenie widzowi. Poszukuję wielkiej tajemnicy rzeczy, próbuję ukazać rzeczywistość znacznie „czyściej” i „mocniej”, niż może ją zobaczyć większość ludzi. Nigdy nie byłem opanowany przez jakąś filozofię nawet przez swoją własną. Fotografuję to, co mnie ekscytuje. Nie interesują mnie niezwykłe przedmioty i wyszukane techniki. Pracuję wyłącznie z potrzeby „dotknięcia” istoty rzeczy.

Drugim z trzech dużych, ważnych cykli Zawadzkiego jest zatytułowany Olszewskiego 11. Realizowany przez trzydzieści lat jest niezwykle spójnym wizualnie zestawem fotografii. W 1975 r. zaczął fotografować, otoczony ogrodem, swój rodzinny dom we Wrocławiu. Ostatnie fotografie tego cyklu pochodzą z 2006 roku (po 1996 roku Zawadzki włączał kolejne fotografie do zestawu. Dziesięć lat później postanowił zakończyć projekt), a zestaw nosi tytuł Olszewskiego 11 (od adresu) choć wystawiany był także pod tytułem Miejsce i Czas (Centrum Sztuki Współczesnej, Zamek Ujazdowski, 1996). Na cykl pt. Olszewskiego 11 składa się około sześćdziesięciu czarnobiałych fotografii wykonanych kamerą wielkoformatową. To swego rodzaju sentymentalna podróż fotografa do domu rodzinnego, w którym urodził się, wychował i zaczął uczyć się fotografii. Po latach wrócił tam z aparatem wielkoformatowym by zapisać na negatywach emocje i refleksje związane z tym miejscem. Na fotografiach nie pojawiają się ludzie, można dostrzec tylko ślady ich obecności: rozstawione krzesła w ogrodzie, zgaszone papierosy w popielniczce. Rzeczy pozostawione są same sobie, żyją własnym życiem i w konkretnym momencie zostały sfotografowane. Każde miejsce było zatem dla niego poruszające. Każdorazowa wizyta wyzwalała w nim nowe emocje i powodowała, że znajdował kolejne miejsca i motywy, które rejestrował. Powrót do domu rodzinnego mógł wynikać z poczucia tej straty. Dodaje to dodatkowego charakteru tym zdjęciom sprowokowanych tęsknotą za domem rodzinnym i wspomnieniami z nim związanymi. Każdorazowy powrót do tego miejsca to kolejne fragmenty przestrzeni, w których fotograf zatrzymywał się, jak gdyby odkrywając nowe światy w tym jednym świecie domu i ogrodu. Ilość fotografii w cyklu – sześćdziesiąt, pokazuje przez swoją ilość jak magiczne, interesujące fotograficznie i bogate w znaczenia jest to miejsce. Zawadzki fotografując dom i ogród wyodrębnił to miejsce z miasta. Poprzez zdjęcia ogrodu, sadu, budynków gospodarczych sąsiadujących z domem, takich elementów jak drabina, wiaderka, porzucona, rozsypująca się walizka ma się wrażenie jakby posiadłość znajdowała się gdzieś z dala od miasta. Ważny jest tu sposób obrazowania, kadrowania, dzięki któremu autor zupełnie odcina posiadłość od sąsiadujących domów, wycina ją z miasta, ogradza drzewami. Podkreśla to osobisty charakter miejsca; dla fotografa liczy się tylko to miejsce, na nim w pełni skupia swoją uwagę. Jeszcze jedną ważną rolę odgrywa w tych fotografiach światło – mianowicie tworzy określoną aurę i klimat miejsca. Uderza z nich melancholijny nastrój, który spotęgowany jest czarnobiałymi odbitkami. To, w połączeniu z „wycięciem” miejsca, syntetyzuje jeszcze bardziej Olszewskiego 11. Fotografie z tego cyklu można podzielić na dwa rodzaje: te wykonane wewnątrz domu oraz zdjęć ogrodu i dzikiej natury otaczającej posiadłość. W domu dominują ujęcia roślinności: zerwane liście w szklanych pojemnikach na parapecie, kwiaty w doniczkach, na które pada światło zza okna, liście próbujące dosięgnąć sufitu. Obok dużej ilości roślinności wewnątrz można zauważyć sporo śladów ludzkiej obecności: krzesło, na którym wydaje się, że ktoś chwilę temu zasiadał, zerwane kwiaty włożone do wazonu i postawione na parapecie, popielnica, w której ktoś przed chwilą zgasił papierosa. To co łączy wnętrze ze światem zewnętrznym to fotografie okien, wykonane z perspektywy domu, prezentujące fragmenty przestrzeni za oknem. Ogród z kolei, w jednej części zdjęć sprawia wrażenie skrawka dzikiej natury. Fotografie z cyklu Olszewskiego 11 przywołują na myśl prace Josefa Sudka i podobne są do cykli zdjęć tego autora pt. Zaczarowany ogród, Z okna mojej pracowni, a także do jego martwych natur. Atelier i ogród, w którym Sudek bywał codzienne stały się jego obiektem zainteresowań do tego stopnia, iż fotografował je przez kilkanaście lat o każdej porze roku, o różnych porach dnia i nocy. Tym, co ważne w całorocznych obserwacjach fotografa jest światło. Sudek z niebywałą umiejętnością korzystał z każdego źródła światła. Zapewne była to jedna z ważniejszych rzeczy, która mogła zainspirować Zawadzkiego. Pomimo, że Zawadzki realizował Olszewskiego 11 przez trzydzieści lat to zdjęcia prezentują niezwykłą konsekwencję stylu i sposobu fotografowania na przestrzeni tego czasu. Żadna z fotografii nie wyróżnia się z cyklu a zebrane razem, prezentują spójny obraz domu i ogrodu. Dowodzi to pełnej świadomości charakteru fotografii i wyboru stylu przez Zawadzkiego, tym bardziej, że pierwsze zdjęcia z cyklu pochodzą z 1975 roku, kiedy rozpoczynał on swoją poważną przygodę z fotografią.

W latach 1997 – 2003 Zawadzki zrealizował projekt pt. Moja Ameryka. Na cykl składa się kilkadziesiąt czarnobiałych fotografii. Tytuł wywołał swoisty dylemat. Autor wskazywał zdecydowanie na własną podróż w nieznane – przeprowadzkę z Wrocławia do Jeleniej Góry.
Zawadzki pisał: “Moja Ameryka nie ma nic wspólnego ze Stanami Zjednoczonymi, ale z Krzysztofem Kolumbem, który płynął w nieznane do Indii. Zdarzyło się tak, że w jakimś momencie życia znalazłem się w drodze do Jeleniej Góry, gdzie chciałem zamieszkać, a która z kolei była swoistą „terra incognito” dla mnie, nieznaną przyszłością. Z tego skojarzenia w ciągu sześciu lat powstał zestaw 60 fotografii o takim tytule. Nie urodziłem się w zespole tworzącym fotografię elementarną. Mój rodowód fotograficzny datuje się znacznie wcześniej i moje fotografie od lat to osobiste spojrzenie na rzeczywistość z jej klimatem, atmosferą, światłem i moimi emocjami”[4]
Wszystkie fotografie mają wspólny mianownik w postaci lokalizacji – znajdują się w Jeleniej Górze lub Wałbrzychu. Wybór nie jest przypadkowy – były to miejsca codziennie mijane przez autora. Jelenia Góra to miasto, w którym mieszkał, Wałbrzych zaś był miastem przejazdowym w jego podróżach do Wrocławia. Zawadzki, co było jego charakterystyczną cechą fotografował swoje najbliższe otoczenie. W zdjęciach wykonanych w Wałbrzychu dominuje jedna rzecz – większość z nich wykonana jest z pozycji torów kolejowych. Spowodowane jest to sposobem widzenia budynków z pociągu, dlatego też Zawadzki chcąc zachować perspektywę przyjął torowisko jako punkt fotografowania i wykonał pieszo, w asyście pracowników Ochrony Kolei pieszą podróż z Wałbrzycha do Jeleniej Góry. Spowodowało to, podobnie jak u brytyjskiego fotografa Johna Daviesa[5], podwyższony punktu widzenia. W kontekście czasu istotą jest fakt, że w końcu lat dziewięćdziesiątych następowało zamieranie wielu zakładów i fabryk, w efekcie czego budynki pustoszały, zostawał pozostawione samym sobie, co nieuchronnie prowadziło do ich kompletnego rozpadu. Fotografie są więc dokumentem, świadectwem ich istnienia. Zawadzki wykonując projekt miał świadomość, że rozpadające się budynki któregoś dnia mogą zniknąć, a na ich miejscu mogą pojawić się nowe. To była kolejna z pobudek dla których Zawadzki podjął się realizacji tego projektu – dowodem są jego słowa:
„Obserwując otaczający mnie krajobraz miejski w Jeleniej Górze, w której znalazłem się niemal przypadkiem 13 lat wcześniej i zamieszkałem na stałe, jak również destrukcję przemysłowego pejzażu Wałbrzycha, (…) zacząłem z czasem rejestrować te elementy, mając świadomość ich unikalności w sytuacji bezpowrotnego zanikania. Wiązało się to, w moim przekonaniu ze świadomością zmiany epoki – wchodzenia w XXI wiek. I tak było w przypadku Wałbrzycha, gdzie dotychczasowy krajobraz industrialny zmienił się i zmienia nadal dość szybko w specyficzną „pustynię” cywilizacyjną, która w naturalny sposób wypełni się nową postacią ludzkiej aktywności”[6].
Z jednej strony dla Zawadzkiego fotografie mają charakter świadectwa istniejącej w konkretnym czasie rzeczywistości, a więc charakter czysto dokumentalny. Z drugiej strony posiadają one pewien element świadczący także o czymś innym. “Ostatnia moja wystawa Moja Ameryka jest pokazem dokumentalnym. Nazywam ją precyzyjnie paradokumentalną, gdyż nie jest to do końca dokument, chociaż jest dokumentem. (…) Kiedy widzę potencjalną fotografię, a potem ją „zdejmuję” odczuwam pewien „oddech” doznania mistycznego. Fotograf, według mojej prywatnej teorii, składa się z dwóch osobowości, a) z tej, która czuje i widzi, b) z tej, która rejestruje”[7]. Mistycyzm, na który Zawadzki zwraca uwagę dotyczy jego osobistego związku z miejscami, które fotografuje. Tym co detrminuje powstanie fotografii są emocje. Są one związane z obserwowanym przez niego krajobrazem. Na myśl przychodzi postać Minora White’a, który fotografię traktował jako drogę do samorealizacji duchowej – fotografia była dla niego ośrodkiem do odkrywania samego siebie. Moja Ameryka jest dla fotografa podróżą, odkrywaniem nieznanego. Nieznanego miejsca a może nieznanej siły fotografii, która prowadzi go jak przywołanego przez niego Kolumba. To nie miejsca same w sobie jak np. Jelenia Góra czy Wałbrzych są tak bardzo istotne dla fotografa, ale określony klimat tych miejsc i codzienny kontakt z nimi.
Wierność i wytrwałość w fotografowaniu była bardzo istotna w twórczości Zawadzkiego. Mimo, iż uczestniczył w różnych nurtach – fotomedializmie i fotografii elementarnej, które na pewno w jakiś sposób wpłynęły na niego jako fotografa, to jednak nie one były głównym wyznacznikiem stylu, który prezentował przez ponad czterdzieści lat. Najważniejsza w tym wszystkim była droga fotograficzna, którą podążał. Miał siłę, odwagę, pewność siebie, by z dala od głównego centrum fotografii być niezależnym, być sobą, iść swoją drogą.

Fotografię Ewy Andrzejewskiej chciałbym traktować jako jedne, wspólne widzenie o wypracowanym i określonym stylu.
Myślę, że największą siłą jej fotografii, dzielonej takimi tematami jak pejzaże miejskie, podmiejskie, góry, drzewa, rośliny, jest szczególny fenomen kompletności. Taki wyróżnik wyjątkowości i oryginalności, który powoduje odbieranie tej Fotografii jako wielkiej Sztuki. A nie jest to dane każdemu – tylko tym wyjątkowym unikalnym i niepowtarzalnym. Nie ma sensu wobec takich komplementów dzielić tej twórczości na etapy czy okresy. Można co prawda znaleźć jakieś fotografie czarno-białe, można rozróżnić powiększenia od kopii kontaktowych, ale to wszystko na nic, bo zetknięcie z małymi, sepiowanymi odbitkami daje nam taki ładunek emocjonalny mimo prostoty ujęcia, że cała reszta, całe te ludzkie rozróżnianie i klasyfikowanie nie są ważne.
Wszystkie fotografie są pochodną czasu i przestrzeni. I chemii fotograficznej oczywiście też. Są bardzo prywatne, będąc światami autorki, ale też uniwersalne i posadowione poza czasem i przeznaczeniem. Są ponadczasowe, bo autorka nasyciła je tak bardzo sobą, że straciły swój poprzedni kontekst. Stworzyła dzieło będące ekspresją osobistego porządku rzutowanego przez nią na świat zewnętrzny.
Z pewnością można interpretować tą twórczość jako wyznacznik postawy romantycznej, lirycznej, możne nawet przez pryzmat jakiejś duchowości słowiańskiej, jeśli by spojrzeć na aspekt ponad narodowy. Trzeba analizować funkcję światła w jej obrazach, wykorzystanie rzemiosła i techniki fotograficznej. Ale bardzo wyraźnie widać, że indywidualne podejście, subiektywizm w fotografii potrafi zrodzić coś tak szczególnego. Mówiła o tym: „Fotografuję wyłącznie to, co zatrzyma mój wzrok i zwyczajnie mi się podoba. Nie ma w tym żadnej filozofii. Najważniejszy jest środek, nie patrzę na boki”[8]. I zaraz po tym „Tak naprawdę to są moje pamiątkowe zdjęcia ze spacerów… Nie szukam niczego nowego. Nie czuję potrzeby odkrywania czegokolwiek. Czuję jednak potrzebę fotografowania”[9].
Inny poeta fotografii – Josef Sudek podobnie wyjaśniał swoją twórczość: „Dla mnie jest to kwestia widzenia, jak wtedy, kiedy coś mi się przytrafia, albo kiedy na coś napotykam i nagle widzę, że to do mnie przemawia. Nie mam jednak pojęcia, dlaczego. Mówię sobie – to jest to”[10]. Widać w tych wypowiedziach zbieżne podejście do uprawianej twórczości i aktu fotografowania. Można by wręcz pomyśleć, że to taka twórczość robiona niemal od niechcenia. Swoimi podejściem fotografowania w taki sposób udowodniła, że żeby być prawdziwym i wielkim artystą trzeba dokonywać odpowiednich wyborów, i że nie najważniejszy jest obiekt sfotografowany, ale specyficzna metoda rejestrowania widzialności, by wytworzyć to, co „fotograficzne”.

Dla mnie osobiście Ewa Andrzejewska szczególnie pięknie fotografowała drzewa. Zajmują one istotny motyw w jej twórczości. Myślę, że były dla niej żywymi istotami, które rosną i umierają jak my. Na swoim blogu napisała, że bliskie są jej szeroko pojęte postawy ekologiczne więc jestem przekonany, że w jakiś sposób identyfikowała się z nimi. Twórczość Andrzejewskiej nie ma szczególnego, programowego charakteru. Nie poddaje się szczegółowej interpretacji, bo przynależy bardziej do świata poetyki niż fotografii. Każdy, kto raz widział jej fotografię, rozpozna kolejne od razu. Tak jak w muzyce słysząc szczególnego wykonawcę lub patrząc na dzieło sztuki z wyraźnym „charakterem autora”, tak rzut oka na jakąkolwiek odbitkę prowadzi do rozpoznania „ręki” Ewy Andrzejewskiej.
Z pewnością dwoma elementami technicznymi wpływającymi na styl Andrzejewskiej jest fakt korzystania z niedoskonałego obiektywu, który przez swoją miękkość obrazowania, brak powłok antyodblaskowych dawał takie, a nie inne obrazy. Ewa poddawała się światłu pojawiającemu się na negatywie. Często fotografowie wypracowują specjalne metody rozszerzenia skali szarości, by zapisać jak najwięcej szczegółów. Ona mając stary, przedwojenny obiektyw, który „zalewał” światłem sąsiednie halogenki srebra siłą, a raczej brakiem powłok, często reprezentowała je przez duże, jasne płaszczyzny, „wylewające” się znad dachów, koron i gałęzi drzew, znad szczytów gór i linii łąk, tworząc świetlne akordy w melancholijnej, ciemno brązowej zarejestrowanej rzeczywistości. A może ta rzeczywistość nie była opisem tylko wrażliwą interpretacją świata? Andrzejewska każe nam myśleć o istocie światła, o granicy widoczności, o relacji między nim a pejzażem. Eduard Pontremoli napisał, co wydaje mi się tu być bardzo na miejscu – „Widzę to, co nienamacalne, jako pewien region wszechświata, który jest tak samo rzeczywisty jak każdy inny, tyle że de facto dla mnie niedostępny”.[11]
Może rację mają ci, którzy twierdzą, że przedmiotem fotografii, jeśli ma być wielką sztuką, powinno być coś więcej niż to, co możemy zobaczyć. I że może główne zadanie polega wobec tego na wydobywaniu światów wewnętrznych, obrazów będących pośrednikami pomiędzy sensem i objawianiem się świata a obserwującym go i przeżywającym podmiotem. Fotografia Ewy Andrzejewskiej jest bardzo poetycka, w części oniryczna, gęsta od emocji. Nastraja zadumą, wprowadza w stan melancholii, skłania do marzeń i wyobrażeń. Francois Soulange pisze, że „Któż jeszcze może wierzyć w to, iż zdjęcie stanowi dowód? Jest ono śladem i dlatego ma charakter poetycki. Fotograf jest tym, który powinien pozostawiać, czy lepiej: tworzyć, ślady swego przejścia, ślady spotkania ze zjawiskami. To dlatego jest artystą”[12]. Andrzejewska miała zdolność widzenia i wyobrażania sobie późniejszej fotografii, która pozwalała na przemianę fotografowanego świata w coś, co otwiera w widzach świat subiektywnych doświadczeń i uczuć, właśnie przez to, że wygląd tego, co znajdowało się przed obiektywem, na odbitce fotograficznej pozbawiony został dosłownego znaczenia przedstawionego obrazu. Świat zjawisk przekształcała w fotograficzne formy, które stanowią ekwiwalenty przeżyć, uczuć i wyobraźni autorki, jednocześnie splatając się w procesie twórczym opartym na doświadczaniu świata i jego późniejszego wyglądu na fotografii przez autorkę i patrzącego widza.
W przeważającej części technika wykonywania zdjęć metodą kopiowania stykowego – dającego niewielkie, sepiowane następnie odbitki, wydaje się zwrotem do prostoty i archaiczności XIX wieku. Zawsze podkreślała swoje wielkie przywiązanie do fotografii klasycznej. Miałą wielką radość używając materiałów srebrowych – naświetlając negatywy, wywołując klisze, wykonując odbitki, potem je sepiując, susząc i oprawiając. Napisała, że: „Moja fascynacja fotografią zaczęła się od czasów, kiedy nie było komputerów, fotografii cyfrowej. Fascynacja fotografowaniem, wywoływaniem negatywu, wywoływanie, kopiowaniem odbitek w ciemni. Fotografię cyfrową szanuję i cenię. Niemniej jednak zostałam przy fotografii klasycznej, bo lubię ten rodzaj pracy i jakość obrazu, która wiąże się z negatywem, papierem fotograficznym, obrazem srebrowym, który moim zdaniem jest czymś więcej niż obrazy fotograficzne powstałe za pomocą drukarek i tuszu”[13].
Z cytowanych wcześniej słów autorki o jej sposobie fotografowania wyłania się ważność obecności fotografa, poza tym związanym z założonym widzeniem czy nawet objawieniem się rzeczywistości. Prywatny Wszechświat Andrzejewskiej, wyodrębniony z przestrzeni i czasu, miejsca i kontekstu zostaje dany jak świat postrzegany. Mamy możliwość patrzeć tak, jak widziała kamera autorki – obserwować widzenie światła, czasu, przestrzeni i skonfrontować to z naszym własnym doświadczeniem, wrażliwością i wyobraźnią.
Andrzejewska nazywała swoją fotografię – pamiątkową. Myślę, że to była jej bardzo osobista interpretacja. Ze swoim ukochanym Wojtkiem Zawadzkim odwiedzała te same miejsca, znali i obserwowali je wspólnie. Mogę sądzić, że szła często z nim razem zapisując po drodze, widoki razem zobaczone, wspomnienia – ich wspólne ślady i fascynacje.
Siłą fotografii jest przywołanie minionych chwil, energii zapoczątkowanej wówczas i przeniesionej w przyszłość – w dzień dzisiejszy. Dla Andrzejewskiej fotografia była sprawą bardzo osobistą, świadkiem wielu jej przyjaźni i miłości.

Koleje życia Ewy Andrzejewskiej i Wojciecha Zawadzkiego spowodowały osadzenie ich prywatnych życiowych okrętów w Jeleniej Górze. Daleki ląd z jego miastem stał się dla nich mityczną Ameryką, Ziemią Obiecaną. Nieznane stało się bliskie i oswojone. Po burty wypełnione fotografią. A ich dwie gwiazdy jaśnieją na sztandarze tej Fotograficznej Ameryki.


[1] Jurecki Krzysztof, Wojciech Zawadzki. Fotografia – „niesłychanie męcząca radość”, [w:] K.
Jurecki, Poszukiwanie sensu fotografii. Rozmowy o sztuce, Toruń, 2008, s. 164.

[2] Olek Jerzy, Moja droga do bezwymiaru, Wrocław, 2001, s. 35.
[3] Zawadzki Wojciech, Jestem fotografem, którzy przy okazji chodzi po górach, [w:]
„Karkonosze” 2004, nr 1, s. 20.

[4] Zawadzki Wojciech, Kilka refleksji…, [w:] „Kwartalnik Fotografia”, nr 38, Września, 2012, s. 118-120.
[5] Uczestnik wystawy New Topographics z 1975 r. Znany również jest z industrialnych pejzaży Sheffield.
[6] Zawadzki Wojciech, Moja Ameryka, [w:] Moja Ameryka. Fotografia. Wojciech Zawadzki, Jelenia Góra, 2003, s. 33.
[7] Jurecki Krzysztof, Wojciech Zawadzki. Fotografia – „niesłychanie męcząca radość”, s. 164.
[8] Jaśko Jacek, Zawsze chciałam robić zdjęcia, Ewa Andrzejewska Fotografia, wyd. BWA Jelenia Góra, 2007, str. 8.
[9] tamże
[10] Andel Jaroslav, Josef Sudek o sobie, Praha, 2001, str. 118.
[11] Pontremoli Eduard, Nadmiar widzialnego, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2006, str. 170.
[12] Soulages Francis, Estetyka fotografii. Strata i zysk, Wyd. Universitas, Kraków 2007, str. 7.
[13] http://ewaandrzejewska.blogspot.com/ dostęp 18.07. 2018 r.